czwartek, 27 listopada 2014

Recenzja film.onet.pl: Igrzyska Śmierci: Kosogłos, część 1. Wojna, gender i marketing

Pierwsza połowa dwuczęściowego “Kosogłosa” symbolicznie wyznacza linię podziału pomiędzy tym, co w gatunku młodzieżowej powieści science-fiction jest “young” a tym, co “adult”.


Granica okazuje się tak samo wyraźna, jak w książkowej trylogii Suzanne Collins, bo oto dzięki podziałowi ostatniego jej tomu na dwa osobne filmy, do głosu dochodzą silnie rozbrzmiewające niuanse, które przeświadczyły o wielkości oryginału. Przygodę i melodramę, które wyznaczały rytm poprzednich odcinków “Igrzysk…”, zostawiamy więc za sobą, wkraczając na grząską arenę kina… wojennego. Tempo ostentacyjnie zwalnia, a my dostajemy czas, by poukładać sobie w głowie wszystko, co się do tej pory wydarzyło. Jednocześnie, silnym lejtmotywem serii pozostaje konflikt polityczny widziany przez pryzmat PR-u i propagandy. Jeśli pierwsza część opowiadała o narodzinach buntu, a druga – o cenie, jaką ten ze sobą niesie, to “Kosogłos” mówi już przede wszystkim o tym, że wynikającą z niego rewolucję trzeba najpierw w pocie czoła wykuć, a następnie umiejętnie sprzedać.



To dojrzała, zaskakująca myśl, sytuująca “Igrzyska…” pięć pięter ponad konkurencją. Tam, gdzie “Niezgodna”, “Gra Endera”, “Więzień labiryntu” czy “Dawca pamięci” tylko bawiły się estetyką dystopijnego thrillera o politycznych ambicjach, twórcy “Igrzysk…” dociskają pedał gazu do samej dechy. Film rozpoczyna się wprawdzie sennie: ujęciem szpitalnych sal, z Phillipem Seymourem Hoffmanem skrótowo przybliżającym oszołomionej Jennifer Lawrence (czytaj: nam) przebieg dotychczasowych wydarzeń. Ale już w jednej z kolejnych scen Katniss wizytuje ruiny Dystryktu 12, zbombardowanego i startego na pył przez bombowce Kapitolu. W pewnej chwili następuje na ludzką czaszkę, a jej reakcja – silna, kompulsywna i niespodziewana – natychmiast wyrywa nas z bezpiecznego letargu, rzucając na głęboką wodę.

Kamera ukazuje wtedy szerszą perspektywę – dziesiątki, setki ciał dosłownie wprasowane w spaloną ziemię, ciągnące się przez caly kadr. Ale bez zbędnej dosadności czy drobiazgowego grzebania kamerą w zgliszczach. Tylko ta pojedyncza, przeżarta spalenizną panorama i klęcząca w oddali Katniss. Wiemy wtedy, że ruiny Dystryktu 12 nie są tylko dekoracją, nie są kolejną wystylizowaną pocztówką znad krawędzi w hollywoodzkim klaserze kina postapokaliptycznego. Ta i kolejne sceny z pola walki, zawsze surowe, nieprzefiltrowane i nakręcone z ręki, tak bardzo gryzące się z wymyślnymi, sztucznie koordynowanymi przez Kapitol spektaklami z dwóch poprzednich części, zdradzają sporą wrażliwość twórców względem podjętego tematu.

Przez chwilę wydaje się, że wcale nie jesteśmy na planie blockbustera. Stąpamy raczej po gruzowisku w Czeczenii, jesteśmy gdzieś pod ostrzałem w Syrii, chronimy się przed bombami w strefie Gazy. Oglądamy – bynajmniej nie na zasadzie metafory – egzekucje strzałem w tył głowy, bombardowanie szpitala, samobójcze zamachy terrorystyczne, propagandowe kłamstwa rozsiewane poprzez wirusowe wideo, tyrana spoglądającego na ciemiężony lud z wielkiego telebimu.

Znamy te sceny z wieczornych wydań wiadomości, zaklęte w kilku nazwiskach – Husajn, Kaddafi, Dzong Un, ostatnio – Putin. To ten zaskakujący moment, kiedy rzeczywistość zakrada się tylnymi drzwiami i przypomina nam, że w prawdziwym życiu może nie ma os gończych, pól siłowych i innych tego typu cudów, ale już ludobójstwo – tak. Gdzieś tam, daleko, na drugim końcu świata, poza zasięgiem naszego wzroku. Poza salą kina i naszą świadomością. Dostrzeżenie, niezbanalizowanie i wepchnięcie do multipleksów tego jakże ważnego elementu ostatniego tomu “Igrzysk…” budzi ogromny szacunek. Warto pamiętać – to “tylko” młodzieżowy blockbuster; filmowy biznes, który można było ubić na szereg innych, dalece bardziej kompromisowych sposobów.

Twórcy filmu idą dalej, pokazując, że każda rewolucja sprowadza się do jednego – marketingu. Może zapłonąć w czyichś sercach i umysłach za sprawą pojedynczej iskry, ale równie często wynika ze wzmożonego wysiłku kolektywu pracujących w pocie czoła specjalistów. To kolejna chwila, kiedy film pozostaje aktualny, prześwietlając sytuacje, jakie znamy z telewizji. Jak z tym fikcyjnym wideo, gdzie “syryjski” chłopiec chroni swoją koleżankę przed ostrzałem wroga, opowieściami o kurdyjskiej snajperce, która zastrzeliła stu Islamistów albo powracającymi tydzień po tygodniu zapisami egzekucji amerykańskich dziennikarzy. Rebelianci w “Kosogłosie” chcą budować rewoltę na podobnych zasadach. Mają siły, mają środki, potrzebują jeszcze tylko iskry, która wznieci pożar.

Pośrodku tego symbolicznego leju po bombie (który w jednej ze scen przestaje być symbolem) znów staje Katniss, łuczniczka z Dystryktu 12. Poznaliśmy ją jako dziewczynę z ludu – prostą nastolatkę z prostymi marzeniami, która zdobyła nas dokładnie tym, co grająca ją Jennifer Lawrence – bezpośredniością, bystrością i przejrzystością intencji. W międzyczasie jej bohaterka rozkwitła, stając się symbolem sprzeciwu wobec zastanego porządku, rodzajem buntowniczki z plakatu, która wieść ma lud na barykady. Katniss od zawsze miała z tym problem, a jej walka ze sztucznie narzuconym jej wizerunkiem i wymuszoną odpowiedzialnością, stanowi kolejny ważny motyw trylogii Collins, który w wersji filmowej nie został przeoczony.

Bardzo wyraźnie określony zostaje moment, w którym Katniss z użytecznej pacynki w rękach rebeliantów staje się samoświadomą heroiną. Bohaterka spotyka się z przywódczynią opozycji, prezydent Coin (Julianne Moore) i negocjuje swoje warunki przystąpienia do walki o Panem.

Jej żądania są nader skromne – wolność dla zwycięzców poprzednich Igrzysk i… możliwość zatrzymania kota przez jej siostrę – ale wymagają od niej manifestacji siły. Gdy Coin mówi “Nie”, Katniss przechodzi do kontrataku. “Właśnie o takiej dziewczynie pani opowiadałem” – rzuca z boku Plutarch (Hoffman). Katniss zgadza się więc na kompromis, ale do szczerego zaangażowania w konflikt, w którym tak naprawdę nie chce i nigdy nie chciała brać udziału, przekonują ją dopiero bomby zrzucone przez Kapitol na szpital pełen niedobitków z Dystryktu 8. Właśnie wtedy daje się ponieść emocjom i przed kamerą wypowiada otwartą wojnę prezydentowi Snowowi (Donald Sutherland). Ta nie będzie wyrównana – tracący władzę tyran skupi całą swą niegodziwość właśnie na niej, jako źródle wszystkich problemów.

Ilość ciosów, jakie Katniss musi przyjąć od mocniejszego przeciwnika i siły, jaką musi w sobie odnaleźć, by je przetrwać, czynią ją jedną z najciekawszych pierwszoplanowych postaci kobiecych w kinie wysokobudżetowym ostatnich kilkunastu lat. To ten najważniejszy moment w całej serii, kiedy oryginał Collins daje o sobie znać – genderowy aspekt tej historii nie został zaprzepaszczony i podobnie jak tam, otrzymujemy tu opowieść o grupie silnych kobiet stających do walki z jednym mężczyzną.

Poza Katniss, w “Kosogłosie” jest cały szereg zgrabnie napisanych, wyrazistych postaci kobiecych: prezydent Coin (Moore), twarda przywódczyni i bezkompromisowa strateg; Effie Trinkett (Elizabeth Banks), krnąbrna snobka ze złotym sercem i lotnym umysłem; Prim (Willow Shields), siostra Katniss o dużym poczuciu przynależności do sprawy; Cressida (Natalie Dormer), uciekinierka z Panem, odpowiedzialna za realizację propagandowych materiałów, silna, ale empatyczna. Tu nie ma słabych kobiet, a określnikiem ich osobowości nie jest seksapil. Zakute w masywne zbroje, szare kombinezony lub dystyngowane mundury, nie potrzebują seksu, by zostać przez widza rozczytanymi przez pryzmat własnej płci.

Z mężczyzn nie ma wielkiego pożytku. Paradoksalnie, to właśnie o ich dusze toczy się tu walka. Gale (Liam Hemsworth) szlocha na ruinach Dystryktu 12, Peecie (Josh Hutcherson) prany jest mózg w laboratoriach Panem, Finnick (Sam Claflin) chodzi apatyczny, dusząc się we własnym bólu. Złośliwością losu jest, że nadzieja przychodzi dopiero ze strony nawróconych cyników – “odzyskanego” na chwilę alkoholika Haymitcha (Woody Harrelson) i Plutarcha (Hoffman), którego udział w rewolucji wydaje się rodzajem korzystnej kalkulacji. Oni jedni zachowują trzeźwy ogląd sytuacji, wypełniając drobne luki pozostawione w rewolcie przygotowanej przez kobiety.

I choć to bohaterka Lawrence dostaje zdecydowanie najwięcej miejsca, a kamera nie opuszcza jej niemal na krok, to każdy z aktorów odciska na całości autorskie piętno. Moore sprzeciwia się własnemu wizerunkowi, grając kobietę chłodną, w nieoczywisty sposób bezwzględną i wyzbytą jakichkolwiek słabości, Banks kradnie show nawet bez wymyślnych peruk i strojów, a gdy Hoffman mówi, że nie ma ludzi niezastąpionych, w oku potrafi zakręcić się złośliwa łezka goryczy. Hutcherson, który w poprzednich odcinkach wielu irytował, tu, wychudzony i złamany, w co najmniej dwóch scenach wciska w fotel. Dormer korzysta z kilku ledwo zauważalnych gestów, by nadać swojej postaci ściśle określonego wyrazu. Sutherland – niezmiennie przerażający. Harrelson – firma. Jena Malone? Na tych kilka sekund, w trakcie których się pojawia, serce staje.

Właściwą heroiną od pierwszej do ostatniej minuty pozostaje jednak Lawrence, zgrabnie lawirująca pomiędzy zalęknioną dziewczyną, wybudzoną w nocy przez koszmary, a bojowniczką stąpającą w ogniu walki. Boi się, choć idzie do przodu. Dojrzewa do tego, kim się stała, choć nie potrafi tego zaakceptować. Jest zarazem bezbronna i zabójcza, bezsilna i zdeterminowana, a targające nią emocje potrafią udzielić się widzowi. Lawrence nie daje sobie taryfy ulgowej i jeśli tylko kino tego rodzaju byłoby traktowane poważnie, najpewniej skończyłoby się to dla niej nominacjami do kilku ważnych nagród.


A na koniec najlepsze – wszystko to zaledwie wstęp, zapowiadający gęste emocje z drugiej, bardziej zagęszczonej połowy powieści Collins.
źródło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...