Anna Tatarska: Josh, w tym biznesie wymaga się od was, aktorów, żebyście byli nieskazitelni. Czy ty...
Josh Hutcherson: Chcesz zapytać, czy jestem idealny?
Może najpierw czy masz idealne ciało?
Oczywiście. Najidealniejsze z idealnych! [wybucha śmiechem]. No tak... do pierwszych dwóch części musiałem dużo ćwiczyc, nieustannie biegaliśmy, skakaliśmy... Ale i tak po zdjęciach dowlekałem się do przyczepy ledwo żywy i padałem na twarz. Pamiętam jak raz nasza charakteryzatorka, kobieta pełna empatii, zmywała mi makijaż już w przyczepie właśnie, bo totalnie opuściły mnie siły. „Nie martw się, przynajmniej nikt nie powie, że nie jesteś w formie” - mówi do mnie. A ja na to: „Gdybym był w formie, to bym teraz nie umierał”... Staram się dbać o siebie i być atrakcyjny dla siebie samego. Ale nie dopuszczam do siebie presji z zewnątrz, nie poddaję się żadnym absurdalnym naciskom. Na przykład obecnie mój brzuch jest w słabej kondycji, co nie zmienia faktu, że czuję się bardzo szczęśliwy. Jesteśmy we Francji już od jakiegoś czasu, żywię się głównie chlebem z masłem. Resztę sobie dopowiedz...
Żarty na bok! Pytam o fizyczność, bo w tej części Twój bohater przechodzi inną niż wcześniej, ale nie mniej drastyczną fizyczną transformację. Domyślam się, że to było wyzwanie...
Tak jak mówiłem dwie pierwsze części były bardzo fizycznie wymagające – nasi bohaterowie brali udział w Igrzyskach, było wiele scen akcji, walki. Tym razem też było trudno – ale z całkiem innego powodu. W pierwszej części „Kosogłosa” mój bohater wariuje, więc często jest obezwładniany, zmaga się z różnymi unieruchomieniami, toczy fizyczna walkę z paskami, więzami. Jad os gończych, który podają mu w Kapitolu, jego porywacze zatruli jego ciało: ma halucynacje, cierpi na coś w rodzaju Zespołu Stresu Pourazowego, bardzo chudnie, opada z sił... Choć uzasadniony z całkiem innych powodów, aspekt fizyczny znowu więc dał mi w kość.
Gdyby kilka lat teamu ktoś powiedział Ci, że będziesz jedną z twarzy formujących wielka międzynarodową franczyzę, co byś mu powiedział?
Żeby ze mną nie pogrywał! Pięć lat temu, zapytany czy wyobrażam sobie siebie w kinowej adaptacji kultowej powieści dla młodzieży, grającego jeden z kątów miłosnego trójkąta, na pewno zrobiłbym dziwną minę... Umówmy się, na pierwszy rzut ucha fabuła „Igrzysk...” nie brzmi zbyt... intrygująco artystycznie, prawda? Ale kiedy zobaczyłem, że na czele projektu stoi Gary Ross [reżyser pierwszej części – przyp.red.], przeczytałem książki,okazało się, że na pokładzie są choćby Jennifer i Woody a całość produkuje John Kilik, pomyślałem sobie, że to nie może być zwykła młodzieżowa saga, a coś z wiarygodną emocjonalną tkanką, coś ważnego, wybuchowego, z prawdziwą historią. I pozwoliłem się zainteresować.
Wróćmy do jeszcze wcześniejszego momentu: jak to się stało, że w ogóle zostałeś aktorem?
Chciałem grać w filmach, odkąd pamiętam. Moi rodzice wspominają, że jako czterolatek przy każdym oglądanym filmie czy serialu wskazywałem na telewizor, mówiąc: „To będę ja!”. Organizowałem w domu specjalne występy, odgrywałem scenki z obejrzanych produkcji. Ja sam tego nie pamiętam... Zawsze fascynowali mnie inni ludzie, byłem ciekaw, jak bardzo, mimo gatunkowego podobieństwa, różną się nasze sposoby myślenia, motywacje. A potem zobaczyłem w telewizji, że można udawać kogoś innego, żyć cudzym życiem, przeżywać czyjeś emocje – czyli wejść w drugiego człowiek i poznać odpowiedź na nurtujące mnie pytania. Pomyślałem, że może – może! - jako aktor przeżyję życie pełniej, nie tylko jako ja, ale jeszcze jako kilka innych osób. Stąd chyba się wzięło to wszystko...
Ulubione filmy? Bohaterowie? Kto był idolem czteroletniego Josha?
Indiana Jones! Był moim herosem, jak byłem szczawiem. Miałem taki popularny raczej gust. Moi rodzice nie interesowali się kinem, jako dzieciak oglądałem to, co leciało na kablówce. Dopiero teraz powoli odkrywam cały świat filmów, które inni koledzy z branży, dorastający w nieco bardziej kulturalnym świecie, uznają za absolutną podstawę. Byłem dorosły, kiedy pierwszy raz obejrzałem „Chinatown”, „Wściekłego Byka” czy, „Ojca chrzestnego”. Widzisz, nawet nie żadne arcydzieła światowego filmu jak Bergman czy Fellini, a amerykańskie klasyki! Lista filmów, których nie widziałem, a powinienem, ciągnie się w nieskończoność... Strasznie mi wstyd. Ale jestem też podekscytowany, bo stykać się z nimi po raz pierwszy w tym wieku – to też coś. Tyle jeszcze przede mną! Bardzo się cieszę, bo mój apetyt na dobre kino jest ogromny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz