sobota, 22 listopada 2014

Recenzja Filmweb: Kosogłos przemówił

Pierwsza część "Kosogłosa" sukcesywnie kontynuuje wątki z poprzedniczek. Ledwo żywa, Katniss Everdeen, triumfatorka 74 Głodowych Igrzysk, po zażartej walce oraz pełnych nieoczekiwanych zwrotów akcji 3 Ćwierćwieczach Poskromnienia, trafia do okrytego ponurą sławą, zniszczonego przed laty Dystryktu 13-ego, gdzie poza zasięgiem wzroku Kapitolu oraz wpływami Snowa, żołnierze i bojownicy o wolność wybudowali podziemny kompleks militarny będący równocześnie schronieniem dla wielu uchodźców, przygotowując się na wojskowe powstanie przeciwko swoim ciemiężycielom. Zdezorientowana główna bohaterka zostaje okrzyknięta Kosogłosem – symbolem oraz przywódczynią rewolucjonistów, który wznieci w ludziach nadzieję na zwycięstwo oraz ogień walki. Niestety opuszczona przez najbliższych i jedynego towarzysza niedoli Peeta Mellarka, protagonistka zamyka się w sobie, nie chcąc podjąć się arcytrudnego zadania. Jednakże, gdy dowiaduje się o niedawnych wydarzeniach oraz poczynaniach Snowa, bez zastanowienia chwyta za broń. 


Historia opowiedziana przez scenarzystów w trzeciej produkcji z serii "Igrzyska śmierci" w dużym stopniu odbiega od schematu poprzedniczek. O ile pierwsze odsłony skupiały się na zmaganiach głównej bohaterki w ograniczonym i nieprzyjaznym jej środowisku z wyszkolonymi mordercami, o tyle "Kosogłos. Część 1" ukazuje początek buntu. Twórcy najwięcej czasu poświęcają na przedstawienie napiętych relacjach pomiędzy Kapitolem a dystryktami, wynikającymi z zaistniałej, po kontrowersyjnych Ćwierćwieczach Poskromienia, sytuacji - miejscowe zamieszki oraz niepokojące oznaki nadchodzącego buntu wśród niższych klas społecznych Panem. Ponadto koncentrują się na ukazaniu bohaterów produkcji, a w szczególności relacji oraz współzależności pomiędzy nimi. Dzięki temu los protagonistów nie jest nam obojętny i z bijącym szybciej sercem śledzimy ich kolejne poczynania.  



Najnowsza odsłona serii odznacza się grobową atmosferą, pomimo chwilowego zwycięstwa, nikt nie świętuje, ponieważ wszyscy wiedzą, że to dopiero początek długiej i wyboistej drogi do zwycięstwa. Tak samo jak poprzedniczki, film jest niezwykle emocjonalny i uczuciowy; w paru scenach zdarzyło mi się uronić łzę, co jest niewątpliwą zasługą doskonałego połączenia przeszywającej muzyki autorstwa Jamesa Newtona Howarda, porywającej gry aktorskiej i sprawnej reżyserii. Ponadto historia pełna jest nieprzewidywalnych zwrotów akcji, do pewnego momentu nie zdajemy sobie sprawy, kto tak naprawdę panuje nad zaistniałą sytuacją, kto ma przewagę, i w końcu kto kim manipuluje. Przyzwoicie rozbudowano opowieść, którą śledzi się w dużym napięciu – dla niektórych może wydawać się trochę zbyt mocno rozwleczona, jednak jest w tym jakiś cel, mianowicie nie możemy narzekać na fabularne niedopowiedzenia czy brak spójności niektórych scen. Dodatkowo film Francisa Lawrence'a dalej wzbudza kontrowersje oraz prowokuje poruszanymi przez scenarzystów tematami; w tym aspekcie nic się nie zmieniło. 


Niestety brutalność dzieła jest bardzo umowna. Winę za to ponoszą ograniczenia wiekowe PG-13, które niestety narzucają reżyserowi określone standardy. Mając związane ręce, twórcy znaleźli się w niezłym impasie, ponieważ chcieli ukazać wszystkie okropieństwa, jakie pociąga za sobą rewolucja, bunt przeciwko ciemiężącym lud władzom, niejednokrotnie poniżającym oraz traktującym niższe klasy społeczne jako tanią siłę roboczą i rozrywkę dla zgłodniałych wrażeń oraz wygody mieszkańców Kapitolu. Szczęśliwie dzięki sprytowi i doświadczeniu udaje im się, między kolejnymi kadrami produkcji, przemycić w dyskretny sposób wiele poruszających i szokujących obrazów. Aby osiągnąć swój cel, Francis Lawrence sięga po wszystkie dostępne środki. Wykorzystuje symbolikę, czasem nie dopowiada  niektórych scen, inne po prostu urywa w momencie wykonania egzekucji lub kieruje kamerę na bohaterów, gdzie poprzez odpowiednie zbliżenie obrazuje nam malujące się na ich twarzach cierpienie, szok i rozpacz po stracie najbliższych. Francis Lawrence nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku, jednak stosując adekwatne zabiegi jest w stanie wywołać u widza pożądane emocje, manipulować naszymi uczuciami. Świadomość dotykających protagonistów nieszczęść, leżącej na ich barkach odpowiedzialności za przyszłe losy Panem, wywołuje większe emocje i napięcie, niż najlepsze sceny gore.  


"Kosogłos. Część 1" jest filmem mniej efektownym niż jego poprzednia część. Liczba scen akcji została mocno ograniczona. Producenci w pierwszej części adaptacji finałowej powieści Suzanne Collins kładą znacznie większy nacisk na przedstawianą historię, relacje i interakcje między bohaterami obrazu, tworząc solidne podwaliny pod ostatnią odsłonę, którą, jak mniemam, będziemy mogli zobaczyć już w przyszłym roku. Twórcy zaczęli podsumowywać zgromadzony przez ostatnie dwa filmy z serii materiał – wiele tutaj nawiązań do poprzedniczek, rozwiązań niedokończonych lub niejasnych zawiłości fabularnych dotyczących prezydenta Snowa i innych bohaterów, czy wydarzeń i miejsc - na przykład poznajemy historię "niechlubnego", zrównanego z ziemią oraz do niedawna nieistniejącego, Dystryktu 13-ego. Wracając jednak do efektów specjalnych… stały na bardzo wysokim poziomie. Pomimo że większość scen akcji zawarto już w samym zwiastunie produkcji, to nie można odmówić im rozmachu, solidnego wykonania oraz ogromnej widowiskowości. Jednakże w porównaniu z "W pierścieniu ognia" film jest mniej dynamiczny. Akcja rozwija się tutaj bardzo powoli, przybierając na sile dopiero w końcowych minutach obrazu. "Kosogłos. Część 1" przywodzi pod tym względem na myśl pierwszą odsłonę trylogii Collins. Tak więc widzowie nastawieni na czystą akcję, będą mogli się poczuć nieco rozczarowani, ponieważ w filmie dochodzi do buntu, scenarzyści zaprószyli ogień, lecz na trawiący obywateli Kapitolu oraz prezydenta Snowa płomień żalu, nienawiści i zemsty tysięcy zastraszanych mieszkańców dystryktów, trzeba jeszcze poczekać. Twórcy starają się wzmagać w kinomanach apetyt na więcej, dając tylko przedsmak tego, co czeka widzów w kolejnej, ostatniej już produkcji z serii "Igrzyska śmierci". Z powodzeniem podgrzewają atmosferę, stopniują napięcie, zagęszczają klimat, podsycają ciekawość oraz pobudzają wyobraźnię odnośnie zakończenia drogi cierniowej Katniss Everdeen. 

Aktorstwo było rewelacyjne. "Kosogłos. Część 1" to niezaprzeczalny popis Jennifer Lawrence, która z roku na rok jest coraz lepsza. W filmie Francisa Lawrence’a udowadnia, że posiada szeroki wachlarz umiejętności - widać to szczególnie w scenach, w których działająca instynktownie, bez zastanowienia, pod wpływem silnych emocji Katniss Everdeen, nie zawsze może zmienić bieg wydarzeń, zapobiec nieuniknionemu; bądź też we fragmentach, gdzie wygłasza kolejne pełne uczuć monologi oraz groźby pod kierunkiem prezydenta Snowa – po prostu całe spektrum najprzeróżniejszych emocji maluje się na twarzy młodej aktorki, mimo że ta, bardzo często stara się grać minimalistycznie, aby nie przesadzić z ekspresją uczuć. Główna bohaterka znajduje się w opłakanym stanie psychicznym, czasem reaguje niezwykle agresywnie, innymi razy bez mrugnięcia okiem oraz z kamienną miną dyskutuje ze swoimi sprzymierzeńcami, jak również antagonistami, nie dając po sobie poznać, co tak naprawdę dzieje się głęboko w jej duszy. Katniss Everdeen jest rozdarta wewnętrznie, nikt nie przygotował ją na to, z czym przyszło jej się zmierzyć, a to jeszcze nie koniec jej cierpień. Jennifer Lawrence zagrała swoją protagonistkę z dużym wyczuciem, ani razu nie popadła w skrajności, dzięki czemu stworzyła bardzo przekonującą kreację – jej bohaterka chwyta za serce. Tym razem nieco w cieniu znalazł się Josh Hutcherson (w filmie Peeta Mellark) a jego miejsce zajął Liam Hemsworth (odpowiednio Gale Hawthorne). Twórcy więcej czasu poświęcili wieloletniemu przyjacielowi Katniss, znacznie rozbudowując, tą mało istotną jak dotąd postać, dzięki której nie odczuwa się tak bardzo braku drugiego z głównych bohaterów obrazu, Peeta Mellarka. Na drugim planie znalazł się niestety Woody Harrelson, w roli Haymitcha Abernathy – wystąpił zaledwie kilka minut - oraz Elizabeth Banks (Effie Trinkett). Twórcy zdecydowali się na taki zabiegać, aby móc lepiej przedstawić widzom nowych, nie mniej intrygujących i interesujących bohaterów, między innymi panią prezydent Dystryktu 13-ego, Almę Coin, czy pojawiającego się na chwilę w drugiej odsłonie serii, Plutarcha Heavensbee’a (Philip Seymour Hoffman). Każdy z aktorów otrzymał swoje pięć minut na ekranie i wszyscy, bez wyjątków, należycie ten czas spożytkowali. Różnorodność kreacji zadowoli nawet najbardziej wymagających. 

"Kosogłos" nie uderza tak mocno jak "W pierścieniu ognia", jednak to solidne wprowadzenie, swego rodzaju prolog, do kluczowych wydarzeń finałowej powieści Suzanne Collins. Dla wszystkich zwolenników poprzedniczek i fanów książki to obowiązkowy wypad do kina, który zapewni im przyzwoitą rozrywkę, zmuszając ponadto do ciekawych przemyśleń oraz refleksji. 
autor: bartez13_17
źródło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...