Ilość sprzedanych egzemplarzy "Igrzysk Śmierci", pierwszej części trylogii Suzanne Collins, musiała na filmowców z Hollywood zadziałać jak płachta na byka. Dodatkowo podjudzeni sukcesem kasowym innej sagi dla nastolatków, w błyskawicznym tempie zabrali się za realizację adaptacji. Stumilionowy budżet, wielka kampania reklamowa i... i pełny sukces.
Powieść, na bazie której Gary Ross nakręcił film, trafiła w moje ręce podczas zeszłorocznego lipcowego urlopu. Wciągająca, oryginalna i wartka fabuła oraz inteligentnie nakreślona wizja przyszłości bez miłosierdzia dostarczają czytelnikowi kawał porządnej rozrywki. Z tak udanego materiału wyskrobanie solidnego scenariusza to zarówno wyzwanie, jak i okazja do spektakularnej klapy. A przecież od książki do jej udanej adaptacji droga długa i kręta.
"Igrzyska Śmierci" ową trasę przebrnęły, dość niespodziewanie manifestując, że superprodukcje na bazie księgarnianych bestsellerów nie muszą być głupie i źle zrobione. Młodzi aktorzy mogą w takich projektach prezentować repertuar możliwości, daleko wybiegających od podstawowych trzech grymasów. A śledzony na ekranie obraz nie musi być sztuczną imitacją.
Jeśli już mowa o jakimkolwiek zmasakrowaniu "Igrzysk Śmierci", to tylko na poziomie lasu w którym się toczyły. Na filmową wyższą półkę wynosi je udana operatorska i montażowa robota. Drgająca kamera, kompletnie rozmazująca wydarzenia - nadawała całości dramaturgii. Świetne kontrasty (mieszkańcy Kapitolu a mieszkańcy 12 Dystryktu), tajemniczy muzyczny motyw przewodni - to kolejne cegiełki, dołożone do misternie budowanej atmosfery. Dopełnieniem okazała się udana kreacja Jenniffer Lawrence, która udźwignęła ciężar głównej roli. Przyznam, że w trailerach i jeszcze przez pierwszą część filmu, wydawała mi się zbyt pucołowata do odgrywania Katniss. Kto czytał książkę, wie jakim chudzielcem była wiecznie głodująca bohaterka. Tymczasem moją prywatna niechęć do jej aparycji, krok po kroczku, Jennifer atakowała aktorskimi argumentami. Po filmie uczciwie przyznaję się do błędu.
Warto również kilka zdań poświęcić, małej acz brawurowej roli Stanleya Tucciego. W niebieskich włosach, błyszczącym garniturze jawi się jako najbardziej nietuzinkowa, charyzmatyczna i szalona postać tego filmu. Po tym poznać klasę aktora, gdy miniaturowy, drugoplanowy występ potrafi wznieść na najwyższy poziom. Uczynić czymś charakterystycznym, pozostającym w pamięci widza. Głębokie ukłony dla Stanleya.
Można więc uczciwie głosić, że "Igrzyska Śmierci" na wielu płaszczyznach zostały zrealizowane mądrze, bez szarżowania w sferze wątków romantycznych, skupione na beznadziejnej walce jednostki o z góry przegraną batalię. Młodociani bohaterowie opowieści to ludzie z krwi i kości, nieustannie borykający się z brutalną rzeczywistością, pragnący odrobiny przestrzeni dla przepływu własnych myśli. Ich odwaga, heroizm i altruizm nie trącą fałszem i obłudą, budzą szacunek i uznanie widza. Postępowanie Katniss czy Peeta, choć nie zawsze nieskazitelne, emanuje prawdą. I być może dlatego "Igrzyska Śmierci" to jedna z najbardziej udanych produkcji dla nastolatków od kilku sezonów. Przypomina, że nie trzeba być wampirem czy wilkołakiem, nie trzeba posiadać magicznych właściwości, żeby wywoływać emocje.
źródło
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz