W Pańskiej biografii można odnaleźć interesujące informacje. Był Pan między innymi didżejem w rozgłośni radiowej.
Na miłość Pana, miałem czternaście lat! (śmiech)
Ludzie nie zapominają.
Najwyraźniej.
Skończył Pan również studia inżynierskie. Skąd więc aktorstwo?
Urodziłem się w kanadyjskim Nowym Brunszwiku, w naprawdę małym miasteczku. Pięć tysięcy mieszkańców - chyba i dziś populacja nie jest tam większa. Nie było teatru, kina, ale była rozgłośnia radiowa. Nie pracowałem tam dla pieniędzy, lecz z poczucia winy.
Jak to?
Rok wcześniej, gdy miałem trzynaście lat, zachorowałem na gorączkę reumatyczną. To był bardzo ciężki okres. Przeleżałem mnóstwo czasu w łóżku. Miałem gigantyczny niedobór żelaza, więc przez dwanaście miesięcy jadłem tylko wątróbkę. Była okropna. Gotowała ją moja matka - wątróbka była czarna z szarym wnętrzem. Miałem dosłownie dwie kromki chleba, trochę masła. Układałem na kanapce kawałki tej przeklętej wątróbki. Pamiętam to do dziś. No ale byłem do tego zmuszony, więc nie narzekałem.
Co było potem?
Kiedy tylko stanąłem na nogi, poszedłem razem ze swoją klasą - choć to raczej szumnie powiedziane, było nas z siedem osób - na wycieczkę do lokalnej rozgłośni radiowej. Mieli wtedy dwa studia - A i B. Przy czym obydwa pomieszczenia nie były wiele większe od tego pokoju. Menadżer nazywał się Jamie McClunket. Spytał nas, czy mamy do niego jakieś pytania. Oczywiście, cisza jak makiem zasiał. Pani wychowawczyni, wyraźnie poddenerwowana, pochyla się nad nami i rzuca: "Powiedzcie coś, do cholery!". No więc wyrywam się przed szereg i pytam: "Jakim cudem zdołaliście wnieść fortepian do tak małego pokoju!?". A pani na to: "Boże przenajświętszy!". Poczerwieniała, a my wyszliśmy zhańbieni. Wydawało jej się, że padną jakieś mądre, a może nawet specjalistyczne pytania.
Ale jednak wrócił Pan do rozgłośni.
Poszedłem przeprosić za swoją głupotę. I wtedy ten facet, Jamie, podał mi kartkę i spytał, czy mogę przeczytać to, co napisał. Przeczytałem. Zaproponował mi dorywczą robotę. Spodobał mu się mój głos. To chyba był pierwszy krok.
Czy teraz, gdy ma Pan w pamięci swoją wieloletnią karierę, Pańskie podejście do aktorstwa i do branży uległo zmianie?
Często obsadzają mnie w roli ludzi, którzy niedługo umrą (śmiech).
Czy to jakoś rezonuje z Pana prywatnymi lękami?
A wie Pan, że tak? Do niedawna czułem się całkiem nieźle, ale zdarzyło się coś, co mnie poważnie zaniepokoiło. Byłem w Paryżu, mieszkałem tam jakiś czas. I któregoś dnia przychodzi do mnie moja żona i pyta, czy pamiętam wszystkie sceny filmowe, w których umierałem. Z ostatnich czterdziestu lat. I czy mógłbym jakoś je wszystkie zdobyć. Pytam więc: "Jasne, że mogę je zdobyć, ale kochanie, ale po co ci te materiały?” I po chwili mnie tknęło - ona chce je na mój pogrzeb! Co zresztą chwilę później z satysfakcją potwierdziła. Zaczęła mnie zapewniać: "Kochanie, mówię Ci, to świetny pomysł, sprawdzi się, będziesz zachwycony, zrobisz zrobić dubbing”. Szaleństwo.
Otarł się już Pan o śmierć.
To był rok 1968. I nie otarłem się o śmierć. Umarłem. To ostateczne stadium "otarcia się o śmierć".
Śmierć kliniczna?
Coś w tym stylu. Chorowałem na zapalenie opon mózgowych. Umarłem, ale przetrwałem śmierć. Funkcje życiowe zniknęły. Ale mnie odratowali. Magia.
Jak to wpłynęło na Pana pracę?
Miało znaczny wpływ. Od tamtej pory jestem bezustannie zmęczony. Ciągle. Śpię po kilka godzin dziennie, więcej nie jestem w stanie.
Jak było na tamtym świecie?
Pozostanie tam było niesamowicie kuszące. Ale się oparłem. Leżałem w szpitalu w Jugosławii (aktor pracował na planie "Złota dla zuchwałych" - przyp. M.W). Słyszałem głosy - swoich producentów, układających telegram do żony: "nie przyjeżdżaj. stop. przetransportujemy ciało. stop". To był rodzaj śpiączki, ale słowo daje - słyszałem bardzo dużo. Jeśli kiedykolwiek, odpukać, ktoś z Pana bliskich zapadnie w śpiączkę, niech Pan do niego mówi. Cały czas - to bardzo ważne.
Podobno nie mógł się pan nachwalić geniuszu lekarzy.
Wie Pan, to jest magia. Podczas przygotowań do występu w biografii Dentona Cooleya (słynnego kardiochirurga z Houston w Teksasie; Sutherland grał jego alter-ego - doktora Thomasa Vraina - przyp. M.W.) podglądałem go w jego naturalnym środowisku. Byliśmy w jednej z sal, gdy nagle otworzyły się drzwi i weszła jego asystentka. Przez przypadek, zamiast do niego, zwróciła się do mnie z prośbą o zaszycie rany. I tak go to rozbawiło, że powiedział: "już już, zrób to, zaszyj ranę, będę ci asystował". On opisał to później w biografii, więc mogę tę historię przekazywać, nie narażając go na nieprzyjemności (śmiech).
Zaszył Pan?
Chciałem, ale nie dałem rady. To była bariera techniczna, nie do przejścia. Moje ręce po prostu nie były w stanie wykonać tej czynności. Denton poprowadził całą operację jak magik, a na koniec w równie magiczny sposób zaszył tego faceta. A tak gość chodziłby z najgorszą blizną na świecie. Widziałem też jak krzyczał do kobiety, która była już jedną nogą na tamtym świecie. Nadawał do niej, jak gdyby nigdy nic. I wróciła. Ze mną było podobnie. Wszystko słyszałem. Byłem zdeterminowany, by przeżyć. Udało się.
Pomogła silna wola?
Na pewno nie przeszkodziła.
Czy Pańska wola życia jest od tamtej pory jeszcze silniejsza?
Tak. Ale odkąd żona planuje ten film (śmiech)... Myślę, że nie mam nic do gadania - jesteśmy małżeństwem od czterdziestu lat.
Znał Pan powieściową serię Suzanne Collins o "Igrzyskach śmierci" przed przystąpieniem do prac nad ekranizacją?
Nie. Przeczytałem jedynie scenariusz.
Wystarczył?
W zupełności. Okazał się rewelacyjny. Odkryłem w tym tekście potencjał, którego się nie spodziewałem. Ten film może być jednym z najbardziej wpływowych obrazów, jakie Hollywood wyprodukowało w ciągu ostatniego półwiecza.
To bardzo odważne słowa.
To niezwykle czysta i precyzyjna alegoria postępującego rozkładu imperium, w którym żyjemy.
Jakie imperium ma Pan na myśli? Amerykę czy cały zachodni świat?
A zna Pan jakieś inne imperium niż Stany Zjednoczone? Zachodni świat nim nie jest. Unia Europejska też nie - nie ma nad niczym kontroli, nawet nad sobą. Pokazał to pomysł z unifikacją systemu monetarnego. I teraz Unia staje w obliczu wielkiej recesji. Wracając do tekstu, byłem nim zauroczony. Uwierzyłem w ten film również za sprawąGary'ego Rossa. Suzanne Collins też była ważna, ale to scenariusz Rossa odebrał mi dech w piersiach. Napisałem list do agenta, w którym wypunktowałem, dlaczego muszę w tym zagrać. To nie jest sci-fi, to nie jest brutalny film, nie ma tu seksu - to obraz o czystości i prawości jednostki, która odkrywa, że to uprzywilejowani zniszczyli całą cywilizację.
Wiele razy grał pan czarne charaktery.
Nie zgodzę się. Wiele razy grałem mężczyzn robiących rzeczy, które innym ludziom się nie podobały.
Taki sam jest Prezydent Snow?
Oczywiście. Nie bez przyczyny nazywa się Coriolanus. To postać z innego świata, ale z tym samym szekspirowskim piętnem. Jest przeklęty.
Jak przygotowywał Pan się do roli?
Snow lubi róże. Nie hodowałem ich, choć moja żona je kocha. Wystarczył talent.
Zwykle wystarcza?
Są różne szkoły, ale talent jest najważniejszy. Jeszcze umiejętność obserwacji, wyciągania wniosków. Uciekając z nazistowskich Niemiec, Brecht zatrzymał się w Danii i napisał swój słynny siedemnastostronicowy poemat w hołdzie lokalnym aktorom. Pisał o obserwowaniu, kumulowaniu wniosków i zamienianiu ich w czystą energię, niezbędną by stworzyć coś z niczego. Do podobnej konkluzji doszedł siedemnastowieczny geniusz Alexander Pope. Musisz przekazywać tę energię publiczności i czekać na reakcję. Widownia Cię pokocha i wpuści Cię na kolejne, niezbadane jeszcze ścieżki - jej energia jest Twoją energią. To twój talent, twoja robota i twoja tajemnica.
Odkrył Pan tę energię w grającej główną rolę Jennifer Lawrence?
Jest w niej pewna prostota. To przymiot wielkich aktorek i aktorów. Wniosła ją do swojej roli. Kiedy Prezydent Snow poznaje Katnis Everdeen, wszystko staje się dla niego jasne: ta dziewczyna wiele zmieni, wszystko zmieni, jest katalizatorem. Przypomina "Świętą Joannę" George'a Bernarda Shawa. Dramaturg pisał o niej: "Gdyby Joanna była złośliwa, samolubna, tchórzliwa lub głupia, nie byłaby jedną z najatrakcyjniejszych, ale jedną z najbardziej znienawidzonych kobiet w historii ludzkości. Jeśli miałaby więcej doświadczenia i nabrała świadomości tego, jaki wpływ wywiera na mężczyzn, których upokarzała swoją inteligencją, gdyby poznała sztuczki, pozwalające utrzymać ich przy sobie, dożyłaby wieku królowej Elżbiety".
Postać Katniss wpisuje się w ten paradygmat?
Tak. To równie genialna kobieta. Wyjaśnijmy tutaj termin "geniusz": to w moim przekonaniu ktoś, kto widzi więcej, drąży głębiej i posiada na tyle dużo siły, by objawić swoją wizję światu. Kino zna takie postaci. Oglądał Pan"Spartakusa"? Albo inaczej - widział Pan "Bitwę o Algier"?
Oczywiście.
Więc wie Pan, o czym mówię . Facet wychodzi na ulice i wszczyna rewolucję. Po prostu. I z tą młodą dziewczyną jest podobnie - podczas walki odkrywa, że nie ściera się ze swoimi wrogami. Jej jedynym wrogiem jest postać, którą gram ja.
Jest Pan mistrzem drugiego planu. Nie żałuje Pan, że w latach rozkwitu Nowego Hollywood omijały Pana główne role?
Nie było tak źle. Grałem tam gdzie chciałem i postaci, które mogłem. Teraz za to gram główną rolę w moim nowym filmie. To western. Gram tam z moim koniem (śmiech).
"Poranny jeździec" to remake filmu z Johnem Wayne'm?
Tak. Opowiem Panu krótką historię związaną z tym filmem. Pracował z nami kaskader, Danny Virtue, niezwykle doświadczony facet. Konie na planie należały do niego - jednego dostałem ja, a dwa pozostałe były trenowane przez Danny'ego do sztuczek. Po skończeniu zdjęć zabrał je na pastiwsko. Wydarzyło się coś przerażającego. Rozpętała się burza, waliły błyskawice, w końcu - piorun powalił drzewo. Zginęły razem. Danny nie mógł przestać płakać. Mimo grozy i rozpaczy związanej z całą sytuacją, było w tym coś niezwykłego. Coś co, wydawałoby się, zdarza się tylko w kinie.
źródło
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz